niedziela, 3 października 2010

Początek jednego z rozdziałów moje opowiadania Zagadki Lyonesse

Narodziny

Toll Ben wybił godzinę. Pojedyncze uderzenie kurantów, jak gdyby ociągając się, dotarło do Bridgebank. Lyonesse spało . Z dachów śpiącego miasta niczym magiczna pierzyna powoli opadała gęsta mgła .Mary Jane szła ulicą, na drugim jej krańcu, oddalając się cichły kroki innych dziewcząt. Opadająca mgła sprawiła że instynktownie przyspieszyła kroku, wypełnione zapachem stęchlizny wilgotne powietrze zdawało się gęstnieć .Opowieści jakie krążyły o mgle i związane z nią tajemnicze zdarzenia, sprawiały że serce Mary zaczęło bić szybciej. Tętniąca za dnia Lancaster str, wypełniona turkotem dorożek i klaksonami buchających parą taksówek  , o tej porze była pozbawiona jakichkolwiek dźwięków, co upodabniało ją do tunelu strachu w lunaparku . W tej części Bridgebank rada dzielnicy uchwaliła że w celu oszczędności po godzinie dwudziestej trzecie,j część gazowych latarni zostanie wygaszona. Nieliczne zapalone latarnie tworzyły coś na kształt bezpiecznych przystani, pomiędzy mrocznymi  pełnymi tajemniczych stworzeń korytarzami . Jedynie schowany za przemykającymi chmurami księżyc, bladym światłem oświetlał niknącą w mroku ulicę. Wyobraźnia Mary Jane płatała jej figle. Karmiona krwawymi opowieściami o morderczych gargulcach, podświadomie zadarła głowę w górę, poszukując  ich świecących niczym rozżarzone węgle  , wpatrzonych w nią, oczu. Szkoła dla nowoczesnych dam Madame de Pompidur do której uczęszczała w niedziele, miała przygotować Mary do tego jak być nowoczesną i pozbawioną zabobonów damą. Ale widocznie uczęszczała na zajęcia zbyt krótko , aby pozbyć się tych wszystkich lęków jakie pozostały po opowieściach, jakimi matka straszyła ją i rodzeństwo w dzieciństwie. Te wszystkie dziwne stwory , zdawały się bezustannie towarzyszyć jej w drodze jaką pokonywała każdej nocy wracając z pracy do domu .  Właśnie dostrzegła bramę swojej kamiennicy, gdy jej ciało przeszył lodowaty ból. Niczym krzyk przerywający cisze w jej ciało wdarł się długi, ostry, metalowy przedmiot. Przebił płuco, a krew zalała jej krtań dławiąc okrzyk bólu. Mary umierała. Widziała, wykrzywioną w grymasie uwielbienia, twarz oprawcy przyciskającego usta do jej ust i spijającego buchającą z nich krew. Wzrok Mery mętniał a jej ciało słabło niczym balon pozbawiony powietrza . Ten krwawy pocałunek był ostatnim jaki miała zapamiętać. Ciszę przerwał świdrujący gwizdek, stukot policyjnych butów budził okna kamienic. Ale dla Mery było już za późno , jej świat skończył się, rozpoczęły się rutynowe procedury Alvenyardu. Jej ciało przykryto białym prześcieradłem, które błyskawicznie nasiąkłą jej krwią tworząc bordową plamę. Pozostawiona w ciemności kostnicy wśród garstki podobnych do niej leżała w pozornym bezruchu. Oni , nie mieli tyle szczęścia. Zginęli zwykłą bezsensowną śmiercią. Mery czuła że jej śmierć nie pójdzie na marne jakiś wewnętrzny głos przepełniał ją wiarą że to jeszcze nie koniec .  Umieszczone w furgonetce ciało podskakiwało na kocich łbach ulicy. Pomimo swojego stanu, Mary odczuwała niewygody tej pozornie ostatniej drogi . Zaszyte w worku ciało wrzucono do płytkiego grobu . Nikt się o nią nie upomniał . Przyjechała do tego wielkiego miasta, pozostawiając za sobą prowincje i całe dotychczasowe życie. Teraz Lyonesse było jej domem . Dół był ciasny i ciemny. Jej ciało drętwiało a brak krwi w żyłach powodował ,że pękały jak  pozbawione wody usta . Mery płonęła , mięsnie powoli pozbawiane płynów pękały jak postronki. Spuchnięty język wypełniał całe usta. Wnętrzności gnił,y ale ona wierzyła, że to jeszcze nie koniec .Spuchnięte oczy  przyzwyczajały się do ciemności. Czas przelewał się mierzony ilością drążącego jej truchło robactwa ,składanych jaj i wyklutych larw. Wreszcie głos stał się mocniejszy i wyraźniejszy. Jej rozkładające się ciało przeszył powiew brudnej śmierdzącej energii . Coś wzywało ją na powierzchnie . Zakończone szponami palce, zaczęły rozszarpywać częściowo zbutwiały worek  i rozdrapywać drogę do wolności . Pierwszy haust  powietrza był jak roztopione żelazo wlane do wyschniętego gardła strzygi . Jej stwórca czekał na nią. Wygłodniała rozglądała się w poszukiwaniu jedzenia. Stwórca wiedział czego potrzebowała . Na tylnym siedzeniu zaparkowanego przed cmentarzem paramobilu leżało zwiotczałe ciało młodej dziewczyny . Kiedy strzyga zaspokoiła swój głód , położyła głowę na ramieniu swego stwórcy. A ten przytulił ją jak rodzic tuli swoje dziecko . Mery nie bała się już niczego .